Autorką tekstu opartego na wspomnieniach ostatniego żyjącego żołnierza oddziału WiN por. „Młota” jest Dominika Lubawska uczennica klasy 3 Gimnazjum nr 6 w Chełmie. W roku szkolnym 2013_ 2014 realizowała projekt edukacyjny Skazany na karę śmierci w ramach ogólnopolskiego programu Kamienie Pamięci. Bohaterem projektu był Wacław Prystupa „Piskorz”. Dominika pracowała też nad filmem, który otrzymał nagrodę główną na Festiwalu Filmów Dokumentalnych w Gdyni Młodzi dla Historii w 2014 r.
Pan Wacław wita nas, jak zawsze w progu i jak zawsze rozkłada ręce w geście powitania. Pomaga zdjąć płaszcz, całuje w rękę, ściska nas serdecznie. Z jego twarzy nawet na moment nie znika wesoły, pełen beztroski uśmiech. Zaprasza do salonu, gdzie, jak zawsze, razem z żoną, przygotował nam poczęstunek – na stole stoi talerzyk z ciasteczkami, cukierki, herbata. Siadamy przy stole. Spoglądam w roześmiane, pełne życia oczy Pana Wacława i na jego wesoły, beztroski uśmiech. Jakoś zawsze tak jest, że gdy go odwiedzamy, widzę najpierw jego ręce, szeroko rozłożone, jego jasne oczy i ten uśmiech, który tak wszyscy kochamy. To wszystko zwodzi, nie pozwala uświadomić sobie przede wszystkim, że Pan Wacław tak wiele przeszedł w swoim długim, już osiemdziesięciosześcioletnim życiu. Czujemy się u niego świetnie, jak gdybyśmy odwiedzali własnych Dziadków, bywamy tutaj niezbyt często, ale regularnie. Rozmawiamy przez chwilę o tym, co u nas słychać, żartujemy, przekomarzamy się między sobą i wkrótce Pan Wacław zaczyna wspominać: Zapytał mnie kiedyś Hart, taki mój przełożony: jeśli będą chcieli cię aresztować, to wiesz, co masz robić? Tak samo jak „Hart” wtedy, nachyla się do mnie teraz Pan Wacław. Pyta mnie, co ja bym zrobiła. Nie wiem. Nie wiem – mówię. Właśnie, właśnie. Robi mi się wstyd. A ja mu powiedziałem: będę uciekał. Wtedy dowódca się uśmiechnął do mnie i powiedział, że dobrze, tak należy robić. Teraz już wiem, że chodziło o to, że jeśli ucieknę, to nic nie powiem, a jeśli będę uciekał i mnie zastrzelą, to też nic nie powiem. W jego słowach słyszę radość i dumę, a w jego twarzy widzę twarz tamtego trzynastoletniego chłopca, małego gońca, noszącego do obcych mieszkań tajemnicze paczki, niezrozumiałe informacje, chłopca idącego z teczką pod pachą szybkim krokiem do domu ze stacji kolejowej, pogrążonego w ciepłym półmroku letniego wieczoru. Nagle dostrzega dwóch żołnierzy idących z naprzeciwka. Patrol! Czyli trzeba wiać! Ale oni zmierzają prosto w jego kierunku, nie ma szans, żeby czmychnąć, jeden z Niemców niesie przewieszony przez ramię karabin. Zbliżają się do chłopca. – Dlaczego włóczysz się o tej porze? Chłopak przełyka ślinę. – Dopiero co przyjechałem, pociągiem. – Skąd ten pociąg? – Z Włodawy. Bo ja u cioci swojej byłem, po jajka pojechałem. – Po jajka? A otwórz teczkę. Otwiera. W teczce dwa tuziny jaj. Trzynastolatek zerka na Niemca nerwowo. Do spoconych pleców lepi się koperta, jakiś list, meldunek, rozkaz, papier, jego zadanie, a teraz jego życie, przyklejona od spodu do koszuli. Żołnierz lustruje go przenikliwym spojrzeniem błękitnych oczu. – Nie szwendaj mi się więcej po nocy, jasne?! Chłopak kiwa głową i odchodzi w kierunku domu. Uśmiecha się półgębkiem, z satysfakcją i westchnieniem ulgi. Koperta przyjemnie głaszcze jego zesztywniałe plecy.
To był rok 1942. Mimo młodego wieku, Wacław Prystupa już od dwóch lat współpracuje z podziemiem, działa jako łącznik i kurier. Jego starszy brat, Władysław, żołnierz 7. Pułku Piechoty Legionów, uczestnik bitwy pod Tomaszowem Lubelskim, największej po bitwie pod Bzurą batalii kampanii wrześniowej 1939 roku, poważnie ranny w tej potyczce, został wkrótce przewieziony ze szpitala polowego do rodzinnego domu w Chełmie, przy ulicy Kowalskiej. Niedługo potem zaczął działać w konspiracji, wstąpił do oddziału Władysława Jańczuka ps. „Hart”, przedwojennego nauczyciela z Pawłowa, stacjonującego we wsi Borowica. W podziemną robotę zaangażował wielu kolegów z pracy na dworcu kolejowym, a także swojego młodszego brata – Wacława.
Wacław Prystupa urodził się 10 października 1929 roku, w ośmioosobowej rodzinie . Pytany o swoje dzieciństwo, z uśmiechem wspomina odwiedziny u brata, w garnizonie wojskowym, bieganie po łąkach, zbierane na majówki polne kwiaty, opowieści emerytowanego kolejarza: opowiadał nam jak w dawnych czasach musieli się kryć po lasach żeby po polsku się uczyć pacierza, bo inaczej to Kozacy ich ganiali. Wołał do nas zawsze: „chodź siadaj tutaj pacierz zmów, umiesz pacierz? Zaraz będziemy próbować, co ty tu umiesz”. Moje dzieciństwo było fajne. Także nie było się czym martwić jak był człowiek młody. Pan Wacław mruga do nas porozumiewawczo. Jego oczy się do nas śmieją.
Musiał jednak prędko dorosnąć. Wojna wybuchła, gdy pan Prystupa miał dziesięć lat. Już jako jedenastolatek przekazywał wiadomości, przewoził konspiratorów, dostarczał materiały propagandowe członkom ZWZ.
– Zaczęli wysyłać mnie: „A idź do tego powiedz, a idź do tamtego powiedz co widziałeś”. Zaczęli mi dawać gazetki, chodziłem oddawałem na dworcu.(…)Pewnego razu przyszedł wieczorem do mnie brat mój: „Przyjdziesz tam do mnie do domu”(…). Przyszedłem patrzę: jest „Hart” u niego. I mówi: Żołnierzu do tego tam na vis a vi Kowalskiej, tam wiesz taki nauczyciel mieszkał i on ci coś poda, tam to będziesz, przyniesiesz. „Tak jest.” Poleciałem na drugi dzień. (…) On mi taki pakunek dał. „Nigdy nie patrz co masz”. Ja to wziąłem i już nigdy nie miałem nawet takiego zamiaru.
I tak się to wszystko zaczęło, aż dociągnęło się do czterdziestego trzeciego i wtedy w czterdziestym trzecim roku w maju jestem tam na Borowicy oni mnie wołają: „Idź tam na przełaj, do lasu”. (…)Myślę: „Co się będzie działo?”. Zachodzimy tam, a tu już nas było ze trzydziestu, kazali się nam ustawić w szeregu i tam dopiero poznałem tego porucznika Harta. (…) Ustawił nas w dwuszeregu i składaliśmy przysięgę wtedy.
– I to była przysięga AK?- spytaliśmy dla pewności.
– Tak, Armii Krajowej: „Ja żołnierz Armii Krajowej przysięgam…”. – Pan Wacław staje przed nami na baczność, podnosi prawą dłoń w żołnierskim geście. Patrzy gdzieś poza nami, gdzie chyba dostrzega samego siebie sprzed siedemdziesięciu lat. Jego oczy są pełne wzruszenia. – We mnie to tak jakby mnie ktoś podbudował, nie wiem, tak mi się wydawało, że jak tam pójdę to już sobie sam dam radę z tymi Niemcami, że ich gonił będę do samego Berlina. To człowiek młody, co ja miałem czternaście lat, w czterdziestym trzecim, czternaście czy piętnaście. No i po tej przysiędze-będziesz się nazywał „Piskorz”od dzisiaj.
Od tamtej pory zaczęto mu powierzać coraz poważniejsze zadania. Pan Wacław brał chociażby udział w akcji przejęcia broni, transportowanej do III Rzeszy z frontu wschodniego. Chełmscy kolejarze, zaangażowani w podziemną walkę, zorientowawszy się w cennej zawartości wagonów, zdjęli niemieckie oznaczenia z zapieczętowanego wagonu i umieścili na niej kartkę z napisem po niemiecku, że zawiera on znalezione na polu bitwy rzeczy osobiste żołnierzy, które mają być przekazane ich rodzinom. Pan Prystupa został wysłany do wsi Bzite z zadaniem przekazania sygnału do rozpoczęcia akcji. O swoim zadaniu opowiada z wielkim zaangażowaniem.
Przyszedłem i powiedziałem, że pociąg przyjedzie o drugiej w nocy. Alarm zrobili. (…) zaczęli zwoływać ludzi innych już i zaczęli chodzić z karabinami, ustawiać się, wszystko i furmanki. I pojechaliśmy i mnie jeszcze dali karabin. Taki karabin wielki, nie chcę się chwalić, ale chyba był taki sam długi, jak ja, taki duży (…) – w głosie Pana Wacława słychać dumę. I czekaliśmy. Pociągu nie było. (…) Przyleciał dopiero o dziewiątej rano. Otworzyli ten wagon, a tam w wagonie broni pełno było. Amunicja, broń, maski gazowe. (…) Tam była i ruska broń i niemiecka. A i bardzo dużo: było cztery CKM-y, byli niemieckie Kajzery, takie karabiny maszynowe ręczne i karabiny zwykłe, także amunicji dużo.
Wkrótce potem, na początku 1944 roku, hitlerowcy, dowiedziawszy się o współpracy mieszkańców wsi z partyzantami polskiego podziemia, doszczętnie spalili Borowicę. Zbliżał się front, a z nim Armia Czerwona. Dowództwo Armii Krajowej ogłosiło Akcję „Burza”.
Niedługo potem zaczęto koncentrować oddziały partyzanckie Lubelszczyzny. Oddział Pana Wacława miał udać się do majątku w Lisznie, gdzie nastąpiło uformowanie kompanii 7 Pułku Piechoty Legionów AK. Dowodził nim Władysław Jańczuk ps. „Hart”, zastępcą został brat Pana Wacława – Władysław Prystupa ps. „Jelonek”. Około 80 – osobowa kompania z taborem złożonym z czterech wozów, wypełnionych bronią, amunicją i zaopatrzeniem ruszyła w stronę Zamościa. Na trasie Rejowiec-Krasnystaw dowiedzieli się, że miejsce spotkania z dowódcą rejonu chełmskiego AK – „Rębaczem”, zostało otoczone przez radzieckich żołnierzy pod Zamościem. „Złapał nas goniec i kazał nie maszerować dalej, tylko rozwiązać kompanię i wracać do domu z bronią w ręku. Czekać na dalsze rozkazy. Już skończyła się nasza walka…”
Ta wiadomość uchroniła żołnierzy przed aresztowaniem i wywózką na Sybir. Większość żołnierzy wkrótce związała się z partyzantką i organizacją Wolność i Niezawisłość. Pan Wacław powrócił do Chełma, gdzie udawało mu się przez jakiś czas nie koncentrować na sobie uwagi władzy ludowej. Czuwali nad nim koledzy z konspiracji – w 1945 roku Pan Prystupa miał szesnaście lat. Kiedyś (…) do mnie przyszedł facet i mówi: “Proszę wyjechać. Wyjeżdżaj szybko, zatrzymaj się u tych”
(…) Ja tam chętnie się zatrzymałem. Tam ludzi nigdy o nic nie pytali. Nakarmili i spałem. Po jakimś czasie Pan Wacław wrócił do rodzinnego domu. Nie było jednak żadnych wątpliwości, że prędzej czy później, jego rodzinie złoży wizytę funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Jak długo można tak żyć? Tu nie ma jak wytrzymać, musimy iść – powiedział do niego kolega, Henryk Kuśmierczyk „Waligóra”. Na początku czerwca 1946 roku, gdy Wacław miał niespełna siedemnaście lat, wyjechali do Nieledwi, wsi pod Hrubieszowem, gdzie mieszkał kuzyn Heńka, który skierował ich dalej – on nam mówił tak: „Tu oddziałów już nie ma. Idźcie do Wojsławic”. Po kilku dniach nerwowego oczekiwania w Wojsławicach u rodziny Henryka, w ich domu pojawił się legendarny porucznik „Młot” ze swoimi ludźmi. W kilkunastoosobowym gronie żołnierzy Wacław dostrzegł Czesława Jarosza1, swojego kolegę z okresu okupacyjnej walki. Miał szczęście. „Młot” był zawodowym wojskowym. Niejeden, który chciał się przyłączyć do jego oddziału, został odesłany z kwitkiem. Nie było możliwości sprawdzenia tego człowieka. I dlatego wolał go odesłać, niż przyjąć. Z drugiej strony to on nie chciał, żeby był duży oddział. Oni uważali, że ja jeszcze jestem za młody, żeby iść.– wspomina Pan Wacław. Gdyby nie dawny kolega z konspiracji, nie znalazłby się pewnie w antykomunistycznym podziemiu.
Porucznik Henryk Lewczuk ps. „Młot” urodził się w rodzinie o bogatych tradycjach narodowych i patriotycznych. Już jako szesnastolatek, we wrześniu 1939 roku, wraz z kolegami drużyny harcerskiej, zorganizował obronę elektrowni miejskiej. Dwa lata później wstąpił do ZWZ-AK. W czasie okupacji brał udział w samokształceniu, ćwiczeniach wojskowych i małym sabotażu. W 1944 roku, po ukończeniu tajnej szkoły podchorążych AK, został skierowany do oddziału partyzanckiego kapitana Zygmunta Szumowskiego ps. „Sędzimir”, gdzie brał udział w akcjach zbrojnych. W lipcu tego roku został członkiem antykomunistycznej organizacji NIE. Po nawiązaniu kontaktu z konspiracją w Chełmie został skierowany w teren w celu zjednoczenia i uporządkowania struktury licznych wtedy oddziałów poakowskich. Uczynił to bardzo szybko. Ponadto utworzył umundurowany i bardzo dobrze uzbrojony oddział zbrojny, w latach 1945-1947 jedyny w Obwodzie Chełmskim WiN. Modelowo wręcz zorganizowana sieć konspiracji (wg ocen UB około 1000 członków) spowodowała, że w latach 1945-47 rejon stanowił swoistą Rzeczpospolitą Partyzancką – bez posterunków MO i sieci komunistycznej władzy. W oddziale zbrojnym utrzymywał tylko najbardziej sprawdzonych i zaufanych żołnierzy. W podległym rejonie wydał bezwzględną walkę często jawnie popieranym przez komunistyczne władze bandom rabunkowym. Jak wspomina pani Jadwiga Brandt, jedna ze współpracowniczek oddziału: „Wraz z pojawieniem się „Młota” na naszym terenie zapanował upragniony ład nie tylko w oddziałach partyzanckich, ale także poza oddziałami. Był on nie tylko żołnierzem AK, ale też opiekunem całej naszej cywilnej ludności. Za jego kulturę osobistą, takt i rozwagę cenili go wszyscy mieszkańcy Wojsławic i okolic, a młodzi ludzie których miał w oddziale, gotowi byli za nim pójść w ogień. Umiał zjednać w sobie dla swego działania społeczeństwo, tak, że nie było człowieka na naszym terenie, który nie brałby udziału w tej wielkiej sprawie.”
Dzięki poparciu ze strony mieszkańców i ostrożności samego „Młota”, chełmski UB, mimo licznych prób, nie zdołał rozpracować i aresztować członków, mimo wykonania szeregu spektakularnych akcji. Jedną z najważniejszych było rozbicie Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Hrubieszowie w nocy z 27 na 28 maja 1946 roku, na kilka dni przed tym, jak do oddziału wstąpił „Piskorz”.
Ludzie (…) byli bardzo życzliwie do nas nastawieni – wspomina Pan Wacław. – jak przyszła już późna jesień, zima, to myśmy spali po mieszkaniach, po ludziach. Na wsi. Dzięki temu żołnierze rzadko nocowali w lesie, mieli choć częściowo zapewniony nocleg i posiłek. Podczas Świąt Bożego Narodzenia, w szkole w Majdanie Leśniowskim zorganizowano dla nich wieczerzę, dzielenie się opłatkiem, błogosławieństwo księdza. Było koleżeńskie życie. Jeden drugiemu ufał. Tak jak w domu, w rodzinie Nie było jakichś tam zatargów. Każdy wiedział co ma robić – mówi dziś o towarzyszach broni w oddziale partyzanckim Pan Prystupa. Żołnierze mogli na sobie polegać. Świetnym na to dowodem jest akcja odbicia rannego w potyczce z UB i umieszczonego pod strażą w szpitalu, podporucznika Stefana Winiarczyka „Wyrwy”, oficera wywiadu, przeprowadzona w październiku 1946 roku. Aresztowali naszego wywiadowcę, (…) i był w szpitalu ranny. (…) I poszli trzech, ja miałem chęć, ale brał tylko starych. (…)Bez walki nawet się to odbyło.
Pod koniec 1946 r., przed wyborami parlamentarnymi komunistyczny terror sięgnął zenitu. Nasycenie terenu siłami represji i agenturą osiągnęło niespotykane rozmiary. Prowadzenie w tych warunkach jakiejkolwiek działalności wiązało się z ogromnym ryzykiem.
W związku z tak poważną sytuacją w terenie i ogłoszoną 22 lutego 1947 r. ustawą amnestyjną, por. Henryk Lewczuk „Młot”, jak i większość dowódców podziemia, podjął decyzję o skorzystaniu z amnestii i zakończeniu działalności zbrojnej. Cały oddział wraz z dowódcą ujawnił się 16 marca 1947 r. w Wojsławicach, po Mszy Świętej w miejscowym kościele , przed PUBP w Chełmie. Żołnierze musieli zorganizować swoje przyszłe życie. Pan Wacław najpierw wyjechał do Gdańska, gdzie mieszkał u brata, potem, pod wpływem próśb matki, wrócił do Chełma. „Dobrze, to ja w pociąg siadłem, wakacje są no to jechałem. Pojechałem do domu i cóż. Ładnie, pięknie wszystko, ale wieczorem ciągnie tam gdzieś wyjść, do kolegów, do koleżanek, do znajomych. No i dobrze, że poszedłem, bo gdzieś koło dziesiątej już są u mnie, Panowie z Urzędu Bezpieczeństwa.” Długo na niego czekali, a gdy wrócił, na szczęście już ich nie było. Pana Wacława powitały za to słowa matki: „No, już byli po ciebie”. Usłyszawszy o wizycie UB, założył swój mundur, wziął najpotrzebniejsze rzeczy i poszedł w znajome okolice, gdzie niegdyś stacjonował leśny oddział. Spotkał tam „Zdybka”, jedynego z żołnierzy por. „Młota”, który nie ujawnił się w marcu 1947 roku. Utworzyli oddział, dołączyło do niego kilku żołnierzy. Pan Wacław wspomina choćby Mieczysława Józaka ps. „Słowik”, poległego w 1948 roku, zaś z badań przeprowadzonych przez Pana Jerzego Masłowskiego wynika, że z oddziałem „Zdybka” współpracowali także Józef Świszcz i Jan Goś ze wsi Kumów, którzy zostali zastrzeleni przez UB w lipcu 1947 roku. „Zdybek” posługiwał się nazwiskami Roman Kaszewski, Roman Rzepiak, Stanisław Kowalski. Jego prawdziwe dane nigdy nie zostały ustalone. Zginął 26 października 1947 roku podczas obławy chełmskiego PUBP w Maziarni (gmina Żmudź). Jest to postać dosyć zagadkowa – według relacji kolegów z oddziału był to człowiek niezwykle odważny, momentami wręcz szukający śmierci. Pochodził z Kresów, stąd w czasie wojny został wcielony do Armii Czerwonej. Do partyzantki antykomunistycznej dołączył podczas zasadzki na konwój wojskowy w okolicach Pobołowic wiosną 1945 roku. Być może „Zdybek” nie ujawnił się w marcu 47’, w obawie przed odkryciem jego czerwonoarmijnej przeszłości – amnestia nie obejmowała dezerterów z armii radzieckiej. Do najważniejszych dokonań tego niewielkiego oddziału należy akcja rozbicia urzędu gminnego w Rakołupach oraz zlikwidowanie jej wójta – Józefa Mielniczuka.
Niedługo potem na partyzantów urządzono zasadzkę, w lesie niedaleko miejscowości Leszczany. „Mnie okrążyli ze wszystkich stron. Nie miałem innego wyjścia, schowałem się i czekałem.(…) Skopali mnie, zbili, sznurek zarzucili na szyję, jak psa ciągnęli do samochodu… Rzucili na samochód i pojechali”– wspomina P. Prystupa. Został przewieziony do aresztu Urzędu Bezpieczeństwa przy ul. Reformackiej w Chełmie. Wobec siedemnastoletniego chłopaka od razu rozpoczęło się brutalne śledztwo. (…) tak mnie posadzili, tu każda noga do krzesła była przywiązana, ręce z tyłu skute (…). W prawo, w lewo i ze wszystkich stron kopali i wszystko. Jak mnie przewrócił, jak mnie kopnął, tak mnie tu krew uchem leciała. Do dzisiaj nie słyszę na to ucho… Później do pokoju przesłuchań wszedł sam Bolesław Rycerz – latem 1947 roku szef chełmskiego PUBP. Z szafy wyjął bykowiec – rzemienny pejcz. Bił nim po nogach, ktoś inny uderzał w głowę. Chłopak upadł z krzesła, dostał kopniaka w brzuch. Tu film się urywa, stracił przytomność. Ocknął się dopiero, gdy po twarzy chlusnęło wiadro lodowatej wody. Wciąż pospieszany i poszturchiwany przez funkcjonariuszy, doszedł do szczytu schodów, z których ktoś uprzejmy popchnięciem pomógł się stoczyć na piwniczny korytarz, gdzie znajdowały się cele. Młodego aresztanta wrzucono do celi jak worek ziemniaków. Byłem tam sam, sam jeden na betonie. Nie było tam nic absolutnie. Taki kociołek ruski stał tylko (…) w rogu, więcej nic nie było – wspomina swoje więzienne życie Pan Wacław. Po przesłuchaniach zajmowała się nim „pielęgniarka”: do mnie powiedziała tak: I dobrze ci zrobili. Gdyby ci walnęli jeszcze lepiej, to ja bym nie musiała ci tutaj pomagać. W wieku siedemnastu lat Pan Prystupa rozpoczął nowy, długi rozdział swojego życia – rozdział więzienny.
Tuż po rozpoznaniu w Panu Wacławie członka oddziału „bandy” WiN-u, „Piskorza”, funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa zapukali do jego domu rodzinnego przy ulicy Kowalskiej 25. Aresztowano trzech członków rodziny Prystupów – mamę Pana Wacława Julię, ojca Piotra oraz jego czternastoletnią siostrę – Zofię. Trzy tygodnie po aresztowaniu młody żołnierz przypadkowo usłyszał głos swej matki na korytarzu. Bałem się, więcej się interesowałem nimi jak sobą. Została ona później przewieziona do zamojskiego więzienia, gdzie przeszła zawał serca. Zwolniono ją w listopadzie 1947 roku. Siostra i ojciec pana Prystupy, trafili natomiast pod Kraków, do Jaworzna. Do domu mogli wrócić dopiero rok później.
Tymczasem Pan Wacław został przewieziony do zakładu karnego na ulicy Kolejowej. Po kilku dniach trafił na Zamek Lubelski, cieszący się ponurą sławą byłego hitlerowskiego więzienia dla członków ruchu oporu, a od sierpnia 1944 roku – miejscem przetrzymywania, skazywania i mordowania tych, którzy sprzeciwiali się komunistycznemu terrorowi. Do roku 1954 wydano tam 515 wyroków śmierci, z czego 333 z nich wykonano. Rozprawa Pana Prystupy odbyła się 15 grudnia 1947 roku. Wyrok w pierwszej instancji: dwukrotna kara śmierci, 45 lat więzienia, utrata praw na zawsze, przepadek mienia. Tylko nie wiedziałem, co będzie pierwsze – czy zabiją, czy każą odsiedzieć czterdzieści pięć lat.- wspomina Pan Wacław. Pomyśleliśmy wtedy o jego odwadze i niezłomności i o tym, że po tylu latach walki podczas okupacji i już po wojnie, usłyszał, że musi umrzeć w wieku osiemnastu lat.
Na zatwierdzenie wyroku Pan Wacław czekał w celi śmierci, w zamkowej baszcie, wraz z trzema innymi skazańcami. Co dzień, od samego rana, i co noc, jeszcze nad ranem, wyczekiwali w napięciu, aż drzwi celi otworzą się i zostanie wyczytane ich nazwisko i to straszne słowo: „Wychodzić!” Wciąż nasłuchiwaliśmy kroków na korytarzu, zgrzyt klucza w zamku zapierał nam oddech w piersiach, a gdy do celi otwierały się drzwi, to każdy „To chyba już po mnie idą”. „Nie – mówi – to po mnie (…)”. Wreszcie przyszli po jednego ze skazańców, powstańca warszawskiego. „Cześć – uściskał mnie – cześć żołnierzu, obyś tylko nie poszedł za mną”. Nie wiedziałem co nawet powiedzieć. – Pan Wacław odwraca wzrok, nie potrafi ukryć wzruszenia, jego głos się łamie. Bo rzeczywiście, nie poszedł za nim. W wigilię 1947 roku Prezydent RP Bolesław Bierut na mocy prawa łaski złagodził karę śmierci do kary dożywotniego więzienia. I do mnie przyszedł i mówi: „chodź, nie bój się, chodź, masz ułaskawienie – dożywocie, zmienił ci karę śmierci na dożywocie, zabieraj swoje rzeczy”. Pan Prystupa został przeniesiony do celi ogólnej. Jak się okazało, w lubelskim więzieniu do perfekcji opanowano sztukę pomieszczenia bardzo wielu osób na stosunkowo niewielkiej przestrzeni: Było nas sto trzydzieści osób, kupa ludzi, na komendę się spało (…) i na krzyk jednego: ,,na komendę na drugi bok”, nie było innego wyjścia, (…) to tam wyglądało jak cyrk. Po kilkutygodniowym pobycie w tym „cyrku”, z Lublina wyruszył transport pięćdziesięciu ośmiu skazanych do Wronek, gdzie również znajdowało się więzienie polityczne Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Był początek 1948 roku, kiedy Pan Wacław został tam osadzony. Spędził tam następne siedem lat swojego życia. Przez ten czas zdążył się już przyzwyczaić, że jest tylko więźniem, „bandytą”, wrogiem. Przez te lata, dzięki niczym nieograniczonej, niepohamowanej agresji i brutalności strażników, przywyknąć można popychanie, bicia, niszczenie i tak nic już prawie nie wartej własności więźniów, paczek z żywnością przysyłanych od rodzin, albo jej kradzież, niegodne człowieka kary za najdrobniejsze, nieświadome, czasem ubzdurane przewinienie. Panu Prystupie szczególnie utkwiło w pamięci jedno z wielu okrucieństw, które go wtedy otaczały: jak dawali jakieś zastrzyki od wścieklizny, czy od tyfusu, jeden więzień jakiś szału dostał, (…) do okna podszedł, ten strażnik siedział wtedy na bociance, strzelił, rykoszetem w oko mu trafił, wybił i już nie było oka. To bandyci byli, (…) tam dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Tam wieczorami to się słyszało tylko krzyki, płacze (…) nie można było szczerze porozmawiać, bo wtedy już nie wiadomo, kto kim jest – nie wiesz, (…) bo byli więźniowie, którzy z nimi współpracowali.
Któregoś razu Pana Wacława zabrano z celi na rozmowę ze specem, jak zwykło się mawiać na specjalistów od przesłuchiwania mało rozmownych: „To nic, że masz dożywocie my ci pomożemy, wyjdziesz szybciej. O czym wy tam rozmawiacie w celi?” Ja mówię: „rozmawiają, no rozmawiają… o spotkaniach z dziewczynami, o randkach, jak chodzili, jak się jeden zakochał w takiej ładnej pannie…”. Po tej wymianie zdań, więzień dostał kilka razów na pożegnanie, wymierzonych przez wściekłego speca, po czym został zamknięty na pół roku w izolatce.
W czasie kilkuletniego pobytu we Wronkach Pana Prystupę odwiedził jego starszy brat, Władysław, a także siostra, Helena i jej mąż, którzy mieszkali w Warszawie. Od brata, dzięki któremu zaczął działać w konspiracji, dowiedział się, że jego pierwszy dowódca, „Hart”, jeszcze z czasów hitlerowskiej okupacji, wbrew wcześniejszym informacjom, żyje i ukrywa się w Poznaniu. Rodzeństwo było wtedy dla Pana Wacława jedynym, lecz tak rzadkim łącznikiem między nim a światem zewnętrznym i czasami, gdy nie był „bandytą”, którego można traktować jak przedmiot lub worek treningowy, czasami, które musiały mu się niekiedy wydawać tak odległe, że aż nierzeczywiste.
Po odbyciu części kary we Wronkach Pan Prystupa, razem z pozostałymi młodszymi więźniami został przeniesiony do zakładu w Strzelcach Opolskich. Pracował tam w przywięziennej fabryce butów filcowych. Jak sam mówi, pobyt tam był niczym w porównaniu z Wronkami: Tak, tam jeszcze było możliwie, tam w Strzelcach Opolskich, tam już było spokojnie, nikt nie uderzył, nie bił, nie wykrzykiwał. Po wielu latach życia w ciągłym strachu i tamtej, brutalnej więziennej rzeczywistości, musiała być to dla Pana Wacława wielka ulga, ale też spore zaskoczenie. Był jednak wciąż przetrzymywany, wciąż za kratkami. Pobyt w Strzelcach nie trwał jednak zbyt długo. Minęły dwa lata, nadszedł rok 1956, kiedy to na mocy amnestii z 27 kwietnia, postanowieniem Sądu Wojewódzkiego w Lublinie, karę złagodzono do 15 lat więzienia. W końcu, po prawie dziesięciu lat spędzonych za kratkami komunistycznych więzień, w maju 1957 roku, Pan Prystupa wyszedł na
w o l n o ś ć. I cóż tu zrobić? Gdzie to iść? Trzeba iść do domu.
Zamieszkał u swej młodszej siostry i jej męża, spędził kilkanaście dni w sanatorium, a potem wrócił do domu, do Chełma. Ludzie z struktur dawnej Armii Krajowej pomogli mu zatrudnić się na kolei, opiekowali się nim w ramach swych możliwości.
W 1961 roku starszy oficer operacyjny Służby Bezpieczeństwa Komendy Powiatowej Milicji Obywatelskiej w Chełmie opracował szczegółowy plan inwigilacji Pana Wacława w sprawie operacyjnego sprawdzenia kryptonim „Ruchomy”. Informacji o Panu Prystupie udzielał tajny współpracownik służb ps. „Stefan”, a także obywatelka „D”, określana w raportach funkcjonariuszy „kontaktem obywatelskim”, która była najpewniej sąsiadką Prystupów. Pan Wacław był pod obserwacją Służby Bezpieczeństwa i Milicji Obywatelskiej jeszcze przez długie lata po wyjściu na wolność, aż do końca lat 80.
Pan Wacław zaczął działać w konspiracji jeszcze jako dziecko, w czasie hitlerowskiej okupacji, po ogłoszeniu Manifestu Lipcowego w 1944 roku musiał się ukrywać, w 1946, gdy wstąpił do oddziału miał tylko szesnaście lat, a kiedy w roku 1947 osiągnął pełnoletność, został najpierw aresztowany, a kilka miesięcy później skazany na karę śmierci. Po złagodzeniu kary na wieloletnie więzienie, w maju 1957 roku, został zwolniony, jako dwudziestoośmiolatek, który naprawdę zbyt wiele przeszedł jak na swój wiek. Nie zdążył zaznać smaku beztroski, dzieciństwo upłynęło na działania w konspiracji, młodość uciekła w leśnym oddziale i za kratami. Jak wiele musiała znaczyć dla niego Ojczyzna, jeśli poświęcił dla niej tak wiele? Skąd tamten młody chłopak, nasz rówieśnik brał siłę, żeby wciąż trwać w swej niezłomności, w ciągłej walce, nieustannej służbie? Na pytanie, czy zmieniłby swą decyzję o wstąpieniu do konspiracji, wiedząc o tak poważnych jej konsekwencjach, Pan Wacław odpowiedział: To jest ciężkie pytanie. Ale (…) mi się wydaje, że tylko ta droga była uczciwa dla Polski, droga, którą każdy z nas powinien iść. Nie ma innej drogi jak miłość ojczyzny, kochać ją. Nieraz tak bywa, że i głowę trzeba oddać, ale tak mnie uczyli w domu.
Pan Prystupa jest człowiekiem, który jako nastolatek był gotowy na to, aby zginąć w obronie wartości, w które tak mocno wierzył, a także osobą pełną ciepła, serdeczności i uśmiechu. Nam, ludziom młodym, tak brakuje niekiedy autorytetów, wzorów do naśladowania, dobrych przykładów. Dlatego cieszę się, że mogłam poznać prawdziwego bohatera.