Wspomnienia pana Zdzisława Doleckiego ze Swojczowa na Wołyniu, to jeszcze jedno wierne świadectwo misji Kresowian na przestrzeni wieków. Od romantycznej, sielankowej młodości, po gorycz klęski wrześniowej, przez dramat zesłania na mroźną Syberię, aż po dzień wstąpienia w szeregi formującej się Armii Gen. Władysława Andersa w ZSRR. Potem niezwykłe przygody, aż po chlubne zdobycie Monte Cassino w maju 1944 r. i znowu gorycz zniewolonej przez komunistów powojennej Polski. Pomimo wszystko repatriacja do ojczyzny, radość ze spotkania z rodziną i znów brzemię szykan, ze świadomością bycia obywatelem gorszej kategorii. A w tym wszystkim bezcenny, wierny opis wydarzeń na Wołyniu i w samym rodzinnym Swojczowie, uwieczniony w liście pisanym przez rodzonego brata Bolesława, który jest naocznym świadkiem ludobójstwa dokonanego na ludności polskiej przez banderowców – Sławomir Tomasz Roch
Nazywam się Zdzisław Dolecki mam 85 lat i mieszkam w Gdańsku. Urodziłem się 25 grudnia 1918 r. we wsi Kohylno w leśniczówce, gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński. Ojciec mój Antoni, był leśniczym, zmarł w roku 1926. Matka Feliksa z d. Lalkowska, zmuszona była po śmierci ojca, opuścić leśniczówkę i zamieszkać z młodszym rodzeństwem na kolonii Teresin, gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński. Stało się tak bowiem rodzina moja była liczna: sześciu braci i trzy siostry. Niektórzy byli już poza domem, ale przy mamie pozostali jeszcze najmłodsi, w tym: brat Tadeusz, siostry: Kazimiera, Antonina, Felicja i ja najmłodszy Zdzisław. Ponieważ nie było komu pracować na roli, starszy brat Tedeusz nie chciał, a pozostali byli jeszcze dziećmi, zmuszona mama zamieniła się z pewnym znajomym, zwanym Brzezicki, na małą, kilkumorgową gospodarkę we wsi Swojczów, gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński. Na tej gospodarce żyliśmy bardzo skromnie.
W Swojczowie rozpocząłem uczęszczać do szkoły powszechnej 7-klasowej. Swojczów to była niewielka wieś, lecz nieco o wyższej kulturze, niż inne pobliskie wsie. Posiadała kościół, posterunek policji, pocztę, łączność telefoniczną, dwie restauracje, kilka sklepików, straż pożarną wraz z remizą, 7-klasową szkołę, poza tym byli tam szewcy, kowal i inni rzemieślnicy. Wieś Swojczów posiadała również małe boisko sportowe. Aktywnie działały i dynamicznie rozwijały się organizacje, takie jak: harcerstwo, strzelcy, chór kościelny. W organizacjach tych brałem czynny udział, początkowo jako ministrant służyłem do mszy świętej, a potem należałem do chóru kościelnego.
Ze Swojczowem niemal stykały się, takie wsie jak: Wólka Swojczowska, gdzie mieszkali Ukraińcy oraz Wandy Wola i Boża Wola, gdzie przeważnie mieszkali Niemcy. Niemcy mieli swoją mleczarnię, a nasz organista uczył niemiecką orkiestrę. A zatem mieszkali i żyli tu razem, przez wiele dziesiatków lat w zgodzie: Polacy Ukraińcy, Niemcy i Żydzi. Żyliśmy we wspólnocie i nikt nikomu nie uprzykrzał na co dzień życia, dla przykładu w harcerstwie, była młodzież polska i ukraińska.
WOJNA OBNAŻYŁA UKRYTĄ WROGOŚĆ
Po ukończeniu szkoły powszechnej, postanowiłem pójść do czynnej służby wojskowej, jako ochotnik, by móc po jej ukończeniu otrzymać gdziekolwiek i jakąkolwiek pracę. O zamiarze tym powiadomiłem swojego brata Stefana Doleckiego, który służył już w Wojskowej Żandarmerii w Warszawie. On to postarał się, aby przydzielono mnie do wojska w Warszawie. Tak więc dnia 2 kwietnia 1937 r. zostałem powołany do 36 pułku piechoty Warszawa Praga. Miałem więc możność poznać dobrze Warszawę. Po kilku miesiącach oddelegowano mnie do dywizyjnej szkoły podoficerskiej w Radomiu. Służbę wojskową ukończyłem we wrześniu 1938 r. w stopniu kaprala. Po służbie czyniłem starania o pracę, ale bez skutku, powróciłem zatem do domu do Swojczowa, a brat Stefan dalej czynił starania o pracę dla mnie. Wreszcie w czerwcu 1939 r. otrzymałem pracę w Mołodecznie, w woj. Wileńskim, jako Strażnik Graniczny przy fortyfikacji granicy wschodniej. Niestety już 01 września wybuchła II wojna światowa. Zostałem zwolniony i już podczas bombardowania, powróciłem znów do rodzinnego domu, gdzie dowiedziałem się, że była już dla mnie karta powołania na wojnę.
Jako że obowiązywało mnie pospolite ruszenie, zgłosiłem się do 23 pułku piechoty we Włodzimierzu Wołyńskim, skąd zostałem oddelegowany do 50 pułku piechoty do Kowla. Tam rzekomo miał być stworzony drugi front. Tymczasem czekaliśmy na broń przeciwpancerną. Niemcy bombardowali nas w koszarach i cały Kowel, a szczególnie dworzec kolejowy. Myśmy czekali na broń, aż wojna się skończyła. Wyprowadzono wojsko poza miasto i tam powiedziano o zakończeniu wojny, a tymczasem całą kolumną ruszyliśmy do Rumunii.
Sowiecka armia już wkroczyła do Polski, a samoloty sowieckie latały na Kowlem i zrzucały ulotki nawołujące, by chłopi i robotnicy wzięli kosy i siekiery i bili panów, ciemiężycieli. Widząc to wszystko, co się działo wokół nas, przeczuwałem: „Na pewno do Rumunii nie zdołamy się przedostać, no bo gdzie to Kowel, a gdzie Rumunia?”. Opuściłem zatem kolumnę wojsk i pomaszerowałem pieszo do domu do Swojczowa.
W domu i w całym Swojczowie panował dziwny nastrój. Polskiej policji już nie było, za to powstała samozwańcza milicja, składająca się z szumowiny ukraińskiej. Członkowie tej milicji pozakładali sobie czerwone opaski na ramiona i sprawowali władzę. Zapanowała bieda. W sklepach nic nie było, ani soli, ani cukru, słowem nic. Przybył do Swojczowa jakiś typ, nazywał się Lichaczow, niby lekarz – felczer. Zajął mieszkanie byłego policjanta, Kubiaka. Mieszkanie to mocno dewastował. Wtedy zjawił się były policjant Kubiak, właściciel domu. Zwrócił mu uwagę, by tak nie niszczył jego nowego domu. Ten drań Lichaczow, natychmiast zgłosił to milicji. Przyszedł drab, olbrzymi chłop. Nazywał się Cebula. Zamknął Kubiaka w jego pokoju i straszliwie go katował. Słychać było jęki, aż do sąsiedniego domu, gdzie nas grupa chłopców, to wszystko słuchała. Potem widzieliśmy, jak zbitego Kubiaka wrzucili na wóz i wywieźli do Włodzimerza Wołyńskiego do więzienia. I od tego dnia, wszelki słuch po nim zaginął.
Do tej samozwańczej milicji należeli: Cebula, Byczuk, Korczak, Semen Dubińczuk. Oni to władali wsią. Byli to rzekomo komuniści ukraińscy, a tak naprawdę byli to nacjonaliści ukraińscy. To byli właśnie ci, co później, gdy weszli Niemcy, mordowali bezlitośnie Polaków.
ZESŁANIE NA SYBERIĘ
Zanim jednak nacjonaliści ukraińscy dobrali się do Polaków, władze sowieckie, przy udziale miejscowych zdrajców ukraińskich, rozpoczęły wywózkę ludzi na straszną Syberię. W pierwszej kolejności wywożono: policjantów, wojskowych, urzędników, osadników, a w dalszej kolejności ich rodziny, w ten sposób skutecznie zdzisiątkowano polską elitę na Kresach. Podczas cieżkiej zimy 1940 r. Sowieci zesłali w Lasy Swierdłowskie za Uralem, naszego brata Zygmunta Doleckiego wraz z jego rodziną, który mieszkał we wsi Kohylno.
Wkrótce miała miejsce i moja podróż bez biletu na Syberię, podzieliłem los tysięcy wywiezionych polskich rodzin kresowych. W nocy z 23 na 24 sierpnia 1940 r. usłyszałem gwałtowne kołatanie do drzwi. Zapytałem zwyczajnie: „Kto tam? – Otwórz to się przekonasz – brzmiała odpowiedź. To oni. – Wiadomo kto i po co. – Pomyślałem i otworzyłem drzwi.”. Wtargnęli: oficer NKWD oraz samozwańczy sudija (sędzia) z Gnojna również w mundurze NKWD, rozpoznał go bowiem brat Bolesław oraz sołdat z karabinem, a na nim bagnet. Dalsze zdarzenia potoczyły się wartko: „Subirajtis z wieszczami. Pajediesz z nami!” – brzmiała krótka komenda. Jedyne 20 minut na spakowanie swoich rzeczy. Nie było czasu na zastanawianie się. Chwytałem wszystko, co się dało, głównie odzież. Brata Bolka sparaliżował strach do tego stopnia, że nie mógł się nawet ubrać, poza tym był inwalidą jeszcze z czasów I wojny światowej. W tym czasie kiedy łomotali do drzwi, siostra Felicja zachowała przytomność umysłu i bez wahania nawiała przez okno.
Przypominam sobie, że gdy zabierałem rzeczy spiesząc się, oficer NKWD nic nie mówił, tylko rozglądał się po kątach. Tymczasem ten samozwańczy sędzia, Ukrainiec z Gnojna, popędzał mnie słowami: „Po co to wszystko bierzesz? Pojedziesz niedaleko, a tam wszystko jest.”. Natomiast ten sołdat, który z karabinem pilnował mnie, gdy tylko znaleźliśmy się sam na sam, mówił do mnie cicho po rosyjsku: „Bierz wszystko. Tam nie ma nic. A jeśli ci teraz coś nipotrzebne, to sprzedasz komukolwiek. Bieri wsio.”. Najgorszy diabeł, był ten Ukrainiec z Gnojna. W końcu co zdążyłem, zabrałem. Wsiedliśmy na wóz i odjazd. Muszę zaznaczyć, ze w pokoju, po drugiej stronie domu, mieszkał mój brat Tadeusz Dolecki z żoną i dzieckiem. Jego również zabrali na drugim wozie, jako osobną rodzinę i zawieźli nas do Włodzimierza Wołyńskiego na stację kolejową. Tam już były podstawione wagony towarowe, do których ładowano ludzi. Istaniał bałagan i zamieszanie. W czasie załadunku brat Bolesław Dolecki poprosił strażnika, by mu pozwolił przynieść wodę do wagonu. Gdy ten pozwolił, wziął wiadro, poszedł i już nie wrócił, udało mu się nawiać. Ja ze względu na mamę Feliksę uciec nie mogłem.
Do wagonu załadowano około 40 osób, w tym mnie z mamą i Tadzika z żoną i dzieckiem. Tak ładowano setki ludzi różnych narodowości, płci i wieku. Ciasnota, okna zakratowane, prowizoryczne nary do spania. Toaleta to było coś w rodzaju taboretu z otworem, z doprowadzonym przewodem do dziury w podłodze. Powodowało to, że panował smród oraz kolejka do tej wygódki. Po załadunku drzwi zamknięto. Siedzieliśmy stłoczeni, w mroku, na swoich tabołkach. Wreszcie pociąg ruszył. Kobiety i dzieci w płacz. Inni złorzeczyli, inni modlili się przy akompaniamencie płaczu dzieci. Jechaliśmy w kierunku Kowla, skąd przez Łuck, Równo do Kijowa. Z Kijowa przez Orzeł, Tułę, Kazań, Ufa do Czelabińska, już za Uralem. Z Czelabińska jechaliśmy na Magnitogorsk i stepem w kierunku Akmolińska. Wreszcie na jakimś przystanku w szczerym pustkowiu (stepie), pociąg stanął i kazali wysiadać.
Podróż trwała 29 dni. Byliśmy głodni, spragnieni, niesamowicie brudni i niemal wycięczeni. W czasie podróży dwoje dzieci zmarło. Dwie zrozpaczone matki pochowały je w czasie przystanku przy torach, zagrzebując nieco ziemią. Po dłuższym oczekiwaniu przywlokły się wozy drabiniaste, ciągnięte przez woły. Zawieźli nas do kołchozu Orłowka, jako punktu zbornego, skąd na drugi dzień rozwieziono nas do rozległych sowchozów i kołchozów. Ja z moją mamą zostaliśmy przydzieleni do sowchozu w Jesielskim rejonie Akmolińskiej obłaści. Na drugi dzień, gdy spałem pod gołym niebem, raniutko jeszcze śpiącego, jakiś mongoł o mordzie buldoga, podszedł i trącając mnie nogą, wypędził głodnego do roboty. O dalszym życiu w sowchozie nie piszę, gdyż ogólnie mówiąc, panowały tam okropne warunki: praca, bród i głód, całkowity prymityw życiowy. Nie wytrzymała moja zrozpaczona mama, cieżkich warunków życia i zmarła nagle na serce 22 lutego 1941 r.. Została pochowana w szczerym stepie, ledwie przysypana ziemią, zamarzniętą ze śniegiem, bez trumny, bez krzyża, po prostu jakby to nie był człowiek, ale jakieś tam zwierzę.
WYBAWIENIE Z SOWIECKIEGO RAJU
Po ogłoszeniu amnestji dla Polaków, w sierpniu 1941 r., wyjechałem do miasteczka Atbasar Akmolińskiej obłaści. W grudniu 1941 r. wyruszyłem z grupą Polaków do organizującego się w ZSRR w porozumieniu z rządem londyńskim Wojska Polskiego. Podróż była makabryczna, a przy tym zobaczyłem i sam przeżyłem, wiele okropności życia w raju sowieckim. Wreszcie w styczniu 1942 r. dotarłem do formującego się właśnie Wojska Polskiego w Tockoje, niedaleko od miejscowości Buzułuk w Kujbyszewskiej obłaści i dnia 14 stycznia 1942 r. zostałem wcielony do służby wojskowej.
W tych styczniowych dniach mrozy dochodziły, nawet do minus 56 stopni, a my po 18 osób spaliśmy pod wojskowymi namiotami. Dzieliliśmy się zatem po połowie i gdy pierwsi spali pod podwójnymi kocami, inni „grzali się” przy kopcącym piecyku, ulepionym z gliny, w którym tliło się mokre drzewo. Jak widać los nas nadal nie rozpieszczał, ale żyliśmy przynajmniej nadzieją, że lada dzień będzie lepiej wszak to przecie, już nasze polskie wojsko. Pożywienie to raz na dobę kasza jaglana na baranim tłuszczu, na wodzie gotowana i 250 gram chleba, mokrego jak glina, to wszystko i tylko to. Każdy nowoprzyjęty musiał przejść 2 tygodniową kwarantannę. Przydzielono i mnie, byłem brudny, zawszony. Jeszcze nie wyszedłem z kwarantanny, kiedy nasze całe wojsko przetransportowano na południe ZSRR w okolice Taszkientu i Samarkandy do miejscowości Guzar. Jadąc na południe, w naszej kwarantannie, poczęli niektórzy chorować na tyfus. Odczepiono nas od transportu. Podciągały nas tylko pociągi towarowe. Wlekliśmy się długo, przystając na bocznych torach. Kilku umarło. Wyrzuciliśmy więc trupy w nocy w biegu pociągu. Brak żywności. Każdy na własny sposób żył z tego, co ukradł. Powstała sytuacja groźna, rozboje i rabunek. W takich warunkach, łatwo można poznać ludzkie charaktery, większość stała się wilkami. Wreszcie w połowie lutego dotarliśmy do Guzaru, gdzie już był nasz transport na miejscu.
Zdrowych dołączono do wojska, chorych do szpitala na pole za rzeką, a niektórych zabrali żandarmi do aresztu. Rozmieściliśmy się na polach Guzaru obok rzeki. Nasze zajęcia w tych dniach to: kopanie ziemianek, wyczekiwanie na wciąż to samo jedzenie tj. rzadziutka kasza jaglana oraz wykłady i naturalnie bicie wesz. W końcu nadeszło angielskie umundurowanie. Starą odzież palono z obrzydzeniem na ognisku, moja koszula nie paliła się, lecz smarzyła, tyle było gnid i wesz. Niestety nie był to koniec, tej wielkiej dziejowej próby, która spadła na nas wszystkich, tamtej pamiętnej nocy, gdy załomotano do drzwi rodzinnych domów. Oto bowiem wkrótce po przybyciu do Guzaru, zapanował tyfus, było ciepło. Wojsko masowo zaczęło chorować. Chorych odseparowano na drugą stronę rzeczki, to niby był szpital. Stamtąd mało kto wracał, a dziennie wywożono furmankami, nawet do 30 zmarłych i chowano ich we wspólnym grobie. Dopiero po pewnym czasie nadeszły z Anglii szczepionki przeciw tyfusowe i inne. Zaczęły się masowe szczepienia, nikogo nie trzeba było do tego zapraszać.
Z końcem marca nagle pada rozkaz: przerwać kopanie ziemianek, zabierać wszystkie swoje rzeczy, zbiórka kompaniami i marsz na stacje kolejową. Załadowano do pociągu sprawnie i szybko. Pociąg ruszył tylko nie wiemy dokąd jedziemy. Jechaliśmy przez Bucharę, Aszhabad do portu nad morzem Kaspijskim do Krasnowodska. Tam powiedziano nam, że opuszczamy raj sowiecki i jedziemy – płyniemy do Persji. W porcie wchodząc po dwóch po trapie na statek „Profinterm” NKWD dokładnie liczyli nas. Załadowano nas do granic możliwości. Były z nami i kobiety, które służyły w wojsku. Żywność na statku to suchary i słone śledzie. Woda do picia, to tylko ciepława z kotła. Ubikacja to dwa otwory w pokładzie obok siebie na środku pokładu, zasłonięte tylko na zewnątrz deskami. Można sobie wyobrazić, co się robiło.
RADOŚĆ BRACTWA NA PERSKIEJ ZIEMI
Dnia 30 marca 1942 r. wylądowaliśmy w Persji w małym porcie rybackim Pehlevi. Po wyładunku przemaszerowaliśmy przez miasteczko na drugą stronę miasta na plażę. Trudno sobie wyobrazić, a tym bardziej opisać, nie zapomnę tej chwili, jaka była radość. Wojsko – mężczyźni i kobiety płakali z radości. Ja również cieszyłem się z wolności, jednocześnie czułem ogromny żal, że zostawiłem mamę w tej nieludzkiej ziemi.
Miasto – Persowie witali nas, rzucali nam papierosy, owoce południowe, słodycze. Pełne sklepy, otwarte, różności do jedzenia i picia. Niektórzy klękali i całowali ziemię płacząc, ogromne wzuszenie – inny świat. Już na następny dzień wypłacono nam żołd. Okazało się, że pieniądze są bardzo wartościowe. Bractwo kupowało obżerając się słodyczami i nie tylko tym. Poza tym co pewien czas podjeżdżały kuchnie wojskowe i wydawały obfity obiad oraz kawa, lub herbata z mlekiem – słodka. Ca za pyszności, niebo w gębie, jak mówiliśmy. Wielu było takich i ja też, że nie piliśmy od razu, lecz braliśmy do manierek, a piliśmy z manierki wtedy, jak podano drugi raz, a to z obawy, że mogą więcej nie dać.
Po dwóch dniach pada rozkaz: zabierać ze sobą wszystko! Przeprowadzono nas pod gmach, była to łaźnia. Następna komenda: rozbierać się do naga, zabrać ze sobą tylko pieniądze, obrączkę, zegarek itp.. Wszystka odzież, a nawet obuwie angielskie nowe zwalono na kupę, oblano benzyną i spalono. My wychodząc z łaźni dostaliśmy wór, w którym było wszystko, od igły do koców włącznie. Co nie pasowało to zamiana między sobą. Wyszliśmy z łaźni na drugą stronę i już ani krok do tyłu. Ostrzyżonych całkowicie, dobrze umytych, zaprowadzono na zupełnie inne miejsce. Tam zapowiedziano wyjazd samochodami przez wysokie góry, pouczono jak należy się zachowywać. Na drugi dzień załadowano nas na ciężarowe samochody, kierowane przez wyszkolonych Persów i wielką kolumną ruszyliśmy. Szalona jazda wysokimi górami Elbrus, okropne serpentyny. W głowie się mąciło, gdy się spojrzało w dół. Jechaliśmy całą dobę.
Następnego dnia, tj. 04 kwietnia 1942 r., a była to Wielka Sobota, byliśmy w Teheranie. Rozlokowano nas w wielkich halach niemieckiej fabryki broni. Tam spędziliśmy Wielkanoc. Zarówno jak i w Pahlevi, tak i tu obok naszego obozu, zgromadził się wielki ruchomy bazar. Nie trzeba było iść do sklepów, wszystko można było kupić na tym bazarze. Zaraz po świętach odmarsz na stację kolejową i pociągiem, również wysokimi górami, pojechaliśmy nad Zatokę Perską do miasta Achwaz. Tam w specjalnym obozie odpoczywaliśmy, bez zajęć.
Obsługiwali nas żołnierze hindusi, którzy opiekowali się nami od chwili przyjazdu do Persji. Po dwutygodniowym odpoczynku załadowano nas na statek holenderski. Na statku pięknym i nadzwyczaj czystym, panowała ogromna dyscyplina i porządek. Płynęliśmy Zatoką Perską, morzem Arabskim, dookoła Pułwyspu Arabskiego, przez cieśninę Adeńską, morzem Czerwonym do portu Suez. Następnie Kanałem Sueskim do miejsca przeładunku na pociągi i pociągami do Palestyny do jej granicy. Tam przeładunek na autokary i do Palestyny, do sporządzonych tam wspaniałych obozów wojskowych. Były w nich sklepiki, łaźnie, kina i świetlice.
PALESTYNA – REORGANIZACJA WOJSKA NA STYL ANGIELSKI
Po przyjeździe zmiana umundurowania z zimowego na letnie szorty. Niesamowicie sprawna angielska organizacja. Transport, przeładunki z pociągu na statki, ze statku do pociągu, z pociągu do autobusów. Wszystko na czas, każdy na swoje miejsce, w czasie wyspany, nakarmiony, żołd wypłacony w odpowiedniej dla kraju walucie. Nikt się nie gubi, nie błądzi, nie ma przepychanek, bałaganu. Po przybyciu na miejsce jest przygotowana kuchnia, spanie, łaźnia oraz wszelkie informacje w kilku językach.
W Palestynie nastąpiła reorganizacja wojska na styl angielski. Połączono nas z Brygadą Karpacką, która walczyła w Afryce pod Tobrukiem. Wojsko wyszkolone i sprawne w boju. Ludzie na ogół pochodzący z inteligencji. Zorganizowano z całości 3 Dywizję Strzelców Karpackich – 3DSK. Rozpoczęły się szkolenia oraz przydziały do różnych jednostek i broni. Przydzielono do marynarki wojennej i do lotnictwa. Wielu szkoliło się na kierowców samochodowych, do broni pancernej, na sanitariuszy. Powstały różne szkoły i kursy. Wreszcie wydano nam broń angielską, rozpoczeły się ćwiczenia wojskowe, przeważnie w górach, jako że nasza górska dywizja. We wrześniu 1942 r. przerzucono naszą dywizję przez Kanał Sueski, morze Czerwone, cieśninę Adeńską, morze Arabskie, zatokę Perską Szat Al. Arab do portu Basra w Iraku. Z Basry pociągami w okolice Mosulu – północny Irak, blisko granicy tureckiej – Kaukazu, gdzie podążała armia niemiecka. Tam były prowadzone ciężkie ćwiczenia górskie.
Na wiosnę wycofano nas do środkowego Iraku, niemal że w pustynię. Panowały upały. Tam też w czerwcu odwiedził nas naczelny wódz Generał Władysław Sikorski. Były pokazowe ćwiczenia, uroczystości, przemówienia i w końcu odjazd wodza Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Po kilku dniach wstrząsająca wiadomość o śmierci Generała Sikorskiego. Nastała w wojsku prawdziwa żałoba. Wódz był bowiem w wojsku bardzo lubiany. Wkrótce po tej tragedii wyjechaliśmy wielkimi kolumnami samochodowymi, lądem przez Transjordanię i przez rzekę Jordan, ponownie do Palestyny. Tam ponownie były kontynuowane różne szkoły i kursy. Poszedłem również do szkoły gimnazjalnej i liceum ogólnokształcącego, jako że nie ukończyłem przed wojną. Wprawdzie były przerwy w nauce w czasie przerzutu wojsk, jednak wciąż nauka trwała. Jesienią Wojsko Polskie zostało przerzucone do Egiptu, a następnie z końcem grudnia 1943 r. na teren działań wojennych do Włoch.
CHRZEST BOJOWY POD MONTE CASSINO
Po uzupełnieniu sprzętu wojskowego zajeliśmy, już w styczniu 1944 r. odcinek frontu pozycyjnego nad rzeką Sangro w południowych Włoszech. Było to w górach w czasie zimy 1944 r. więc zaspy śnieżne i zimno. Pod koniec marca wycofano nas do tyłu na odpoczynek. W pierwszych dniach maja przesunięto nasze oddziały, tuż za linią frontu pod Monte Cassino. Tam wyjaśniono nam i zapoznano o położeniu linii oporu wroga. Uprzedzono o mającej nastąpić ciężkiej walce oraz ważności jej zwycięstwa. Duch żołnierzy był wielki. Nareszcie nadszedł czas rozliczenia się ze śmiertelnym wrogiem. Podciągnęliśmy się na pozycję wyjściową. W nocy dnia 11 maja o godz. 23.00 rozpoczęła się potężna kanonada naszej i sprzymierzonej artylerii. Ruszyliśmy – pole, stoki gór, doliny, jary, wszystkie przejścia były zaminowane. Było ciemno, szliśmy ścieżkami wyznaczonymi białymi taśmami przez saperów, objuczeni amunicją, wspinaliśmy się w górę i w górę. Siódme poty z nas wychodziły. Cały przebieg walki o wzgórze i Klasztor Monte Cassino, jest dokładnie opisany w książce Melchiora Wańkowicza pt.: „Szkice spod Monte Cassino”.
Po zdobyciu niemieckich pozycji i zajęciu wzgórza oraz ruin samego Klasztoru, polskie oddziały wycofano, a sojusznicze poszły naprzód. Polskie oddziały były mocno przetrzebione, a niektóre w ogóle przestały istnieć. Oprócz zabitych dużo było rannych. W czasie odpoczynku były uzupełniane i od nowa tworzone. Oddziały uzupełniano głównie Polakami z armii niemieckiej, uprzednio wziętych do niewoli. Po zagojeniu ran, zajeliśmy linię frontu od strony morza Adriatyckiego. Po tej linii oddziały nasze posuwały się bijąc, tu i ówdzie stawiającego opór wroga. Większe walki, były stoczone pod Ossimo, Loreto, Arcona i Rimini, już w północnych Włoszech. Tam wojsko nasze zostało zluzowane czasowo na odpoczynek i uzupełnienie.
W tym czasie, było to jesienią 1944 r., zostałem oddelegowany do szkoły, celem dalszej nauki i jej ukończenia. W dalszej walce udziału nie brałem. Wiosną 1945 r. oddziały nasze ruszyły po linii Rimini – Bolonia, którą zdobyli, tuż przed zakończeniem wojny. Będąc już w szkole, tam zastała nas radosna wiadomość – koniec wojny. Radość była powszechna, ale równocześnie nasuwały się trudne pytania – co teraz będzie z nami? Co my Polacy mamy teraz uczynić ze sobą? Wiedzieliśmy, bo nas dokładnie informowano o sytuacji w Polsce. Wiedzieliśmy, że nas w Jałcie i w Poczdamie sojusznicy nasi sprzedali tyranowi z Moskwy. Polska wydana, rząd Polski złożony z komunistów i zdrajców narodu, podporządkowanym Moskwie. Zatem nic dziwnego, że w naszych głowach mnożyły się dręczące, palące tęsknotą za rodziną i ojczyzną pytania: co robić? Czy wracać, czy zostać na tułaczce. Początkowo większość, niemal wszyscy, postanowili nie wracać.
SZYKANOWANY, DYSKRYMINOWANY, TRAKTOWANY GORZEJ….
Po ukończeniu szkoły średniej poszedłem do szkoły podchorążych na południu Włoch. Nie ukończyłem jej, ponieważ wszystkie szkoły zostały rozwiązane. Jesienią 1946 r. drogą lądową przez Austrię, Niemcy, Francję, przez Kanał La Manche, wyjazd Wojska Polskiego do Anglii. Tu rozmieszczono nas w obozach. Kto chciał, mógł się zapisać do Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia. Będąc w nim mógł się zapisać na emigrację do Brytyjskich Dominiów tj. do państw Wspólnoty Brytyjskiej. Na wiosnę 1947 r. zgłosiłem się na próbę do pracy w cywilu w budownictwie. Po paru miesiącach zrezygnowałem z pracy i zgłosiłem się na wyjazd do Polski.
Przeszliśmy przez trzy obozy repatriacyjne, gdzie wydano nam odzież cywilną, przy czym wojskową również można było sobie zachować. Poddano nas także przesłuchaniu, które prowadził Konsul Polski. Statkiem angielskim z portu Glasgow, przypłyneliśmy do Gdyni dnia 16 grudnia 1947 r.. Powracając do kraju, byłem przygotowany na to, że będzie bieda niemal na wzór sowiecki, bo to po wojnie i w znanym nam systemie. Nie przewidziałem jednak, że będę traktowany jako obywatel gorszej kategorii, szykanowany i dyskryminowany, czego skutki do dziś odczuwam. Poniważ nic nie wiedziałem o mojej rodzinie, która wojnę przeżywała w okupowanej Polsce, powróciłem z Anglii wraz z kolegą i zamieszkałem w jego domu w Tczewie na Pomorzu.
Po pewnym czasie odnalazła mnie moja siostra Kazimiera. Od niej dowiedziałem się wszystkiego o losie mojej pozostałej rodziny w kraju. Otóż brat Zygmunt powrócił z Syberii i zamieszkał na wsi Stara Huta, koło Częstochowy. Brat Stefan powrócił z obozu niemieckiego Sztuthoff i zamieszkał w Wejherowie. Brat Bolesław, który podczas załadunku nas do wagonu na dworcu kolejowym we Włodzimierzu Wołyńskim przez Sowietów, zdołał nawiać, a który jest także naocznym świadkiem rzezi mieszkańców Swojczowa w sierpniu 1943 r., zołał uciec i banderowcom, ale został zabity przez Niemców w 1945 r. w miejscowości Urzędów, pow. Kraśnik, woj. Lubelskie. Brat Mieczysław, który służył w policji, zamieszkał po wojnie w miejscowości Telatyn, pow. Tomaszów Lubelski na Zamojszczyźnie. Siostra Kazimiera po wielkich perypetiach zamieszkała w Gdańsku.
Natomiast siostra Antonina, która podczas masowych mordów ukraińskich, została ostrzeżona przez ludzkie kobiety ukraińskie i zdołała uciec oprawcom z dwojgiem dzieci, przez pewien czas mieszkała we Włodzimierzu Wołyńskim, a po wojnie osiadła na stałe we wsi Horyszów Polski koło Zamościa. I najmłodsza siostra Felicja, która gdy Sowieci kołatali do drzwi naszego domu, by nas wywieźć wszystkich na Syberię, zdążyła uciec przez okno, została w sierpniu 1943 r. w okrutny sposób zamordowana przez Ukraińców w ukraińskiej wsi Gnojno, gm. Werba, pow. Włodzimerz Wołyński na Wołyniu. O powyższych, tak tragicznych losach naszej rodziny, pisał dość szczegółowo brat Bolek w liście do brata Stefana. Ksero tego listu do powyższych wspomnień dołączam.
SIERPNIOWA RZEŹ I ZAGŁADA WSI SWOJCZÓW
Brat mój Bolesław, opisał tę tragedię wówczas, gdy znajdował się we wsi Swojczów, gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński. Kilka miesięcy później opisał bratu Stefanowi, mieszkającemu w Warszawie sytuację na Wołyniu.
Podaję również bliższe wyjaśnienia dla niektórych danych w treści listu, ponieważ wielu z pomordowanych osób, było mi dobrze znanych, koledzy, a nawet z mojej rodziny. Na przykład wymienione w liście: „nasza Felusia”, dotyczy mojej siostry Felicji Doleckiej ur. W 1916 r., następnie: „nasz szwagier Adolek Buczek”, dotyczy męża mojej siostry Antoniny Buczek, która jeszcze żyje, a obecnie zamieszkuje we wsi Horyszów Polski, niedaleko Zamościa. Następnie wymienione w liście zdanie: „padają dwa strzały, zabili kobietę Dobrowolską Hannę z synem”, ten syn to Feliks Dobrowolski ur. w 1924 r. mój młodszy kolega. W treści listu zdanie: „Tośka przyszła o dzień później”, dotyczy wyżej wymienionej mojej siostry Antoniny Buczek. Tyle wyjaśnień, całą sytuację ukazuje list. Za popełnione błędy mego brata w pisowni przepraszam. Uczył się on tylko w szkole rosyjskiej przed pierwszą wojną światową.”.
A zatem oto treść listu Bolesława Doleckiego do brata Stefana w Warszawie: „Kochany Stefciu! List od Ciebie otrzymałem, za który dziękuję. Teraz opiszę Ci swoje przejścia i wszystkich Polaków na Wołyniu. Począwszy od 01 kwietnia 1943 r. miejscowy posterunek policji ukraińskiej z posterunku Gnojno, gdzieś w nocy podział się. To samo było i z innymi posterunkami, wsie i kolonie zostały bez władz. Jak okazało się, policjanci z posterunku Gnojno znajdują się na wsi Wołczak pod lasem Świnarzyn, 6 km od wsi Gnojno. Na razie mamy spokój, każdy pracuje spokojnie, natomiast nocami po kilkanaście fur pełne chłopów ukraińskich uzbrojonych, jeżdżą wszystkimi drogami w różnym kierunku. W dzień cisza, nie ma nikogo. Po pewnym czasie uzbrojeni Ukraińcy, zaczynają w dzień śmielej i wyraźniej pokazywać się, jeżdżąc furami i rowerami.
Zaczęły się po wsiach zebrania tajne ukraińskie, młodzież ukraińska wydobyła zachowaną broń, niektórzy poszli do swej tzw. partyzantki do wsi Wołczak, inni znowu byli w domu, ale też należeli do partyzantki i mieli łączność ze swym sztabem tzw. „Sztab Zahonu Sicz”. Przez miesiąc kwiecień było spokojnie. Ludność nie odczuwała żadnych przykrości. A już w miesiącu maju, zaczęto dokonywać napadów na rodziny i pojedyńcze osoby ludności polskiej. We wsi Chobułtowa wymordowana została rodzina składająca się ze służącej, parobka i 9 osób Willa Rudnickiego. W kolonii Smolarnia został zamordowany Józef Łuszczak, we wsi Łuczyce został zamordowany Stefan Bydychaj. Podobnie było w innych polskich wsiach. W rozmowie o tych napadach mówili Ukraińcy, że to są jakieś osobiste porachunki, takich zbrodniarzy, gdyby schwytano, będą karani śmiercią za śmierć.
Takie napady nocne na pojedyńcze osoby, albo rodziny polskie, trwały przez miesiące maj, czerwiec do 11 lipca 1943. Tego dnia jawnych morderstw dokonano w wielu miejscowościach na ludności polskiej. Wieś polska Dominopol pod lasem Świnarzyn w nocy została okrążona przez partyzantów ukraińskich i ludność, tejże wsi wymordowana została doszczętnie, zaledwie 3 osoby ocalało, które cudem zdążyły wymknąć się: jedna dziewczyna i dwóch chłopców, dziewczyna została pokaleczona. W sąsiedniej parafii Kisielin został napadnięty kościół w czasie nabożeństwa przez Ukraińców. Ludność mordowano, ksiądz został ranny (ks. Kowalski). W drugiej parafii Chrynów, też było podobnie: ludność mordowano, ksiądz został zabity, nazwiska księdza nie znam (ks. Jan Kotwicki), organista uciekł, rozmawiałem z nim we Włodzimierzu Wołyńskim (org. Martyński). W wielu innych wsiach i koloniach polskich, ludność polską wymordowano, niektóre kolonie podaję: Rudnia, Jachimówka, Smołowa, Nowojanka, Zofijówka, wieś Zamlicze, Sielec i wiele innych.
Nadmieniam, że u nas w pobliżu została wymordowana tylko wieś Dominopol. Te kolonie, które podałem, są oddalone, jak również i kościoły o kilkanaście kilometrów, o nich myśmy się dowiedzieli później. W tym czasie, gdy w nocy wymordowali Dominopol, w dzień zabrali chłopców, najbliższych moich sąsiadów, których nazwiska podaję: Leon Mierzejewski, Zygmunt Rak, Władysław Bydychaj, Hipolit Majewski, Eugeniusz Buczko, wszyscy ze Swojczowa, którzy zostali zabrani przez ukraińskich banderowców i pomordowani. W innych koloniach i wioskach, też zabierano chłopców polskich i mordowano.
Okres od 13 lipca 1943 r. do 19 września 1943 r.: powstał popłoch wśród Polaków. Ludność polska rzucała swoje siedziby i uciekała do Włodzimierza. Nasz ksiądz ze Swojczowa, też uciekł do Włodzimierza. Nocami nie spaliśmy w domach, szliśmy kryjąc się po zbożach, kopcach, tak spędzano noce. Widzą to Ukraińcy, że ludność polska ucieka, rozstawili uzbrojone straże partyzantów swoich i zawracali uciekających Polaków do domu. Żeby ludność polską uspokoić, sztab partyzancki wypuścił ulotki, uspokajające z rozmaitymi przyrzeczeniami. Co do Dominopola, to przyznawali się do winy, że źle zrobili, ale pisali, że były w tym inne czynniki, które wkrótce wyjaśnione będą, a ci którzy uciekają, będą uważani za wrogów i kara ich nie minie, bo prędzej, czy później Włodzimierz, będzie przez nas zdobyty i uciekinierzy zostaną schwytani.
A nasi sąsiedzi, znajomi partyzanci ukraińscy zaczęli nas, Polaków, omamiać. Mówili: „Nie bójcie się, nic wam złego nie stanie się, do kogo tam pójdziecie do Włodziemierza? Tam będzie głód, z głodu poumieracie, ot, żniwo zbierajcie, zboże, nikt was nie będzie zabijał. Nie bierzcie tego pod uwagę, co się stało w Dominopolu. Tam każdy mieszkaniec przechowywał szpiega i ci szpiedzy napadali na nasz sztab, dużo naszych partyzantów pozabijali, więc pomściliśmy ich. A tych chłopców, których pozabierali, mówili nam Ukraińcy, że oni byli na liście, która dostała się do sztabu, jako polska organizacja, więc ich dlatego pozabierali, a kto nie winien, tego nie zabiorą, niech będzie spokojny. Wam tak nie będzie. W razie czego my was będziemy bronić, śpijcie w domach swoich, a jak już tak boicie się, to przychodźcie do mnie na noc.”.
Tak przyrzekali sąsiedzi i znajomi ukraińcy, tak ludność polską okłamywali. Jednak w dalszym ciągu morderstwa nie ustawały. Zabierano chłopców i mężczyzn wojskowych do lasu i mordowano. Najbliższyh sąsiadów podaję: Mirosław Zinkiewicz zamordowany z całą rodziną – matką, siostrą i bratańcem (4 osoby), Stanisław Skosolas, Antoni Hasiak, Antoni Bydychaj, Władysław Wawrzynowicz, Eugeniusz Hypś. Ci wszyscy zabrani zostali do lasu przez partyzantów ukraińskich i pomordowani.
Jak mówiliśmy to naszym sąsiadom i znajomym partyzantom ukraińskim, że pomimo to, że przyrzekaliście, że nie będziecie ludności polskiej więcej mordować, jednak w dalszym ciągu to samo powtarza się, to nam odpowiedzieli Ukraińcy, że u tego znaleźli karabin, u tamtego rewolwer, a tamci znowu mieli maszynowy karabin itd. Polacy zaczęli w dalszym ciągu uciekać nocami, przekradając się przez pola, łąki. Wtedy Ukraińcy, jak kogo z uciekających złapali, zabierali do lasu do sztabu i zabijali. W tym czasie i nasza Felusia (Felicja Dolecka, ur. w 1916 r.) przedostawała się do Włodzimierza. Naprzykrzyło się jej to ciągłe nocowanie po zbożach i kopcach, drzemanie w ciągłym niepokoju. Została zabita przez Ukraińców dnia 27 sierpnia 1943 r. we wsi Gnojno.
Dnia 30 sierpnia 1943 r. hołowa hromady (sołtys) wyznaczył ośmiu Polaków na przymusową robotę. Wzięli tych ośmiu Polaków uzbrojeni partyzanci ukraińscy do lasu Kohylno, gdzie poprzednio były łagry sowieckie, powrzucali do studni żywcem i rzucano na nich granat. Między tymi ośmioma pomordowanymi, był i nasz szwagier Adolek Buczek. Podaję nazwiska wszystkich pomordowanych: Antoni Stelmach, Adolf Gaczyński, Stanisław Michalak, Andrzej Kaczkowski, Józef Bydychaj, Franciszek Zwolanin, Walenty Wesołowski.
31 sierpnia 1943 r. o godzinie 3.00 rano zaczęli Ukraińcy ogólne morderstwo po wszystkich wsiach i koloniach. Tak było zorganizowane, że każda wieś ukraińska ma swoich Polaków w tejże wsi, albo przyległej do tej wsi, kolonii wymordować. Nadmieniam, że takie ogólne morderstwa zaczynali Ukraińcy w swoje święta, a przed tymi morderstwami duchowieństwo ukraińskie – popi poświęcali ostre narzędzia – kosy, sierpy itp.. Szli chłopi i partyzanci ukraińscy uzbrojeni w najrozmaitszą broń: w siekiery, widły, kosy i karabiny. Nadmieniam, że siekiery były specjalnie wprawione na długich, nowych trzonkach, wpadali do polskich domów i zabijali wszystkich, bez wyjątku: mężczyzn, kobiety, starców, dzieci, odrąbywano nogi, ręce, dzieci rozdziarano, albo brano za nóżki i głową bito w słupy. Przetrząsano wszystkie zabudowania polskie – ogrody, wszelkie zakątki, odszukiwano ukrytych i mordowano. W innych miejscach znowu spędzano całymi rodzinami do wykopanych przedtem dołów i pomordowanych zakopywano. Za mordującymi chłopami szły kobiety i dzieci, podrostki z furami, pomagali wyszukiwać ukrytych i grabiąc, zabierali, co się dało.
Ja dowiedziałem się, że mordują, więc uciekłem na cmentarz. Wylazłem na gęsty świerk i siedziałem cały dzień do nocy. Widziałem, jak chłopi ukraińscy i partyzanci obławą chodzili, przeszukując zabudowania, ogrody, kopki na polach, szukając ukrytych, za uciekającymi strzelali, na koniach dopędzali i zabijali. Po domach już pomordowanych zabierali świnie, kury, plądrowali i przeszukiwali. Godzina mniej więcej 10.00, przychodzi obława na cmentarz. Czterech z karabinami i siedmiu ze szpadlami. Karabiny w ręku na pogotowiu, przychodzą bliżej mego świerku. Poznaję – znajomi chłopi ze Swojczowa: Torczyło Tymofiej, Wołodka Dubieńczuk i inni. Siedząc na świerku widziałem, jak tu przychodziły znajome mi osoby i poukrywały się w zaroślach cmentarza. Padają dwa strzały: zabili kobietę, Dobrowolską Hannę z synem ze wsi Swojczowa. Przeszukują krzaki, drugi raz przeszli pod moim świerkiem, na którym siedziałem. Nareszcie słyszę krzyczą: „Wyłaź! Wyłaź!!”. Znaleźli kobietę z córką, Marię Karandową. Kobieta prosi: „Panie Torczyło niech pan nas nie bije!”. Słyszę odpowiedź: „Teper ne ma Torczyło. Wyłaź!”. Słyszę jęk kobiety, pada dwa strzały, cisza. Zostali pobici. Szukają dalej, przegartują krzaki. Znowu dwa strzały. Zabili 14 – letnią Potocką, córkę Jana i 15 – letnią Marię Sobiepan, córkę Stanisława. Szukają dalej. Zajrzeli do kapliczki cmentarnej, do grobowca. Nie ma nikogo. Jedni odchodzą, kilku zostaje. Odchodzący Torczyło rozkazuje: „Zakopujte hłuboko, szczob ne smerdiło”. Ci pozostali wykopali w dwóch miejscach doły, zakopali pomordowanych i poszli.
Siedzę na świerku i czekam niecierpliwie do nocy. Już słoneczko nad zachodem, obławy, poszukiwania, grabieże nie ustają. Słyszę krzyki, gonitwa: „Trzymaj! Trzymaj! Stój! Stój!”. Widzę uciekającego mego sąsiada Jana Rak, wystrzelili za nim dwa razy, nie trafili, ucieka, chłop wyprzęga z wozu konia, goni konno. Ucieka Rak wprost na mnie do cmentarza. Myślę sobie: „Masz licho naprowadził mi znowu grandę!”. Uciekający Jan Rak ucieka poza cmentarzem, zginął mi z oczu poza drzewami cmentarza. Chłopi szukają, nie znaleźli, ściemnia się, chłopi poszli. Zrobiła się noc. Zlazłem ze świerka, polami dostałem się do krzaków wyrąbanego lasu. W krzakach błądziłem całą noc, rano łąkami, łozami przedzierałem się. Spotkałem się z takimi, jak ja uciekinierami: ojciec z dwojgiem dzieci, Kosiorek z Kolonii Elizawietpola, żona i starsza córka zostały zabite, on z dwojgiem dzieci ukrył się w prosie i ocaleli.
Opowiadał mi on, że jego sąsiada, Aleksandra Żurawskiego córeczka mocno pokaleczona, którą prowadził, nie mogła iść, więc musiał zostawić ją pod kopką. A jej rodzice zostali pomordowani. I opowiadał mi ten Kosiorek, że przechodził przez kolonię Teresin, przez podwórko, widział zamordowanego gospodarza Mikołaja Bojko, leżącego na podwórku, któremu oczy ptaki powydłubywały. Po drodze spotkaliśmy się jeszcze z dwoma uciekinierami. Każdy opowiada swoje i tak razem przyszliśmy do wsi Chobułtowo, gdzie stała nasza polska placówka policji, złożona z poprzednich uciekinierów polskich. Dużo znajomych chłopców, rozmawiamy o tych morderstwach ludności polskiej przez Ukraińców, policjanci westchnęli, mówią: „Wiedzieliśmy o tym, że Was mordują Ukraińcy, bo jeszcze wczoraj nam dali znać.”. Pytam: „Czemuście nie przyszli nam z pomocą?”. Odpowiadają: „Cóż kiedy nie ma rozkazu.”.
Nadmieniam, że takie placówki polskiej policji zorganizowane z uciekinierów polskich składały się z 50, 70 i 100 ludzi, zależy na jakim posterunku mniej zagrożonym, albo więcej, posiadały karabiny ręczne i maszynowe i jedną tankietkę. Tu już nam niebezpieczeństwo nie groziło, poszliśmy swobodnie do Włodzimierza. Do Włodzimierza nadciągali rozmaici uciekinierzy, jedna osoba z rodziny, dwie, albo trzy osoby, jak popadło, szły matki z dziećmi sierotami, ojca im zamordowano, niosące dziecko na ręku, starsze dzieci szły za matką w jednych sukieneczkach, boso, wymoczone po rosie i rudawinie po pas, zmarznięte, wygłodzone. Dużo takich rodzin, że wszyscy zostali zamordowani, jak nasz stryjeczny brat, Józef Dolecki: wszyscy zostali zamordowani: on, żona i dwoje dzieci, teść i teściowa. Tak uciekinierzy nadciągali przez miesiąc czasu, kryjąc się po lasach, żywiąc się pieczonymi kartoflami, obrośnięci, wychudzeni.
Tośka (Antonina Buczek) przyszła o dzień później ode mnie z dwojgiem dzieci, 3-letnią Marysią i 5-letnią Lusią. Jedną niosła na ręku, drugą za rączkę prowadziła w jednych sukieneczkach. Nocowali w krzakach dwie noce, za okrycie mieli jedną kapę z łóżka, a za żywność parę pierogów, tylko tyle zdążyła wziąć, bo w sąsiednich domach, już mordowali. Tak szła z tymi dziećmi przez krzaki, łąki, oczerety, obmaczały się w wodzie i błocie. Na posterunku w Chobułtowie dano jej i dzieciom jeść i furę do Włodzimierza.
Zapytujesz kto tymi mordercami był, czy miejscowi Ukraińcy, czy obywatele polscy, chociaż z listu zrozumiesz, ale jeszcze Ci nadmienię, że ci mordercy, to byli nasi najbliżsi sąsiedzi, z którymi my, Polacy na Wołyniu, byliśmy zżyci, jedni drugich zapraszali w gościny, na wesela, chrzciny, na zabawy, razem bawiliśmy się, do szkoły chodzili, żenili się Polak z Ukrainką, Ukrainiec z Polką, a teraz takie małżeństwa musiały się wymordować, albo uciekać. Nawet u nas w Swojczowie było takie małżeństwo, Ukrainiec, niejaki Głębicki przyjął wiarę rzymsko-katolicką, ożenił się z Polką, teraz zamordował swoich teściów Wernerów, a żonę i dwoje dzieci kazał swoim kolegom zamordować.
Kościół w Swojczowie Ukraińcy zniszczyli, do środka nanieśli słomy i podpalili, a mury kościelne minami rozrywali, cmentarz (mogiłki) rozgrodzili, krzyże powyrywali, popalili, pomniki porozbijali, kapliczkę cmentarną zaminowali. Domy i zagrody polskie popalili, słowem zacierają ślady Polaków na Wołyniu. To działo się na całym obszarze Kresów Polskich, gdzie tylko zamieszkiwali Ukraińcy do granicy polsko-sowieckiej.
Mieszkaliśmy od 19 września we Włodzimierzu, jak i wielu innych Polaków uciekinierów. Dnia 23 lutego 1944 r. wyjechaliśmy do Zamościa, bo na przedmieściach Włodzimierza, zaczęły się napady i morderstwa i palenie domów polskich przez Ukraińców. A bandyci, ci co mordowali Polaków po wsiach, sankowali się po Włodzimierzu. Sam osobiście spotkałem najgorszego mordercę Stolaruka Stepana z Wólki Swojczowskiej, który jeździł z dwoma swoimi kolegami po Włodzimierzu, jeszcze mi się ukłonił.”.